Forum Forum Ferajny Strona Główna Forum Ferajny
Forum Świstaków
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Dziedzictwo

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Ferajny Strona Główna -> Inne Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Mierzeja




Dołączył: 27 Gru 2006
Posty: 675
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz

PostWysłany: Pon 8:48, 03 Sie 2009    Temat postu: Dziedzictwo

popełnione na potrzeby konkursu na deviantart.com - konkretniej klubu polskich pisarzy




„Na głowie kwietny ma wianek
w ręku zielony badylek
a przed nią bieży baranek
a nad nią lata motylek”
Kult, „Baranek”


Mój dziadek był ekscentrykiem. To słowo kojarzyło mi się z nim odkąd pamiętam. Tak o swoim ojcu mówił mój – gdy z niesmakiem go wspominał, a robił to niezbyt często. Dziadek nie uczestniczył w życiu rodziny. Przyczyn było kilka, ale najbardziej istotną pozostawała ta kryjąca się pod pojęciem „wydziedziczenie”. Z powodów, o których nie mówiło się głośno, głowa rodu pozbawiła praw do ewentualnego spadku nie tylko mojego rodziciela, ale również jego brata i cztery siostry.
Znałam go tylko ze zdjęć. Pamiętałam wielki dom, do którego kiedyś zaprowadziła mnie mama, gdy ojciec był w delegacji. Podłogi były drewniane i tak wypolerowane, że widziałam w nich moje przerażone odbicie, korytarze zdawały się rozciągać we wszystkich kierunkach, a na ścianach wisiały olbrzymie z perspektywy sześciolatki obrazy prezentujące mroczne sceny kojarzące mi się wówczas, nie wiedzieć czemu, z czekoladą i magią. Wtedy nawet się z nim nie zobaczyłam – siedziałam na korytarzu, gdy moja matka za zamkniętymi drzwiami kłóciła się z dziadkiem.
Dopiero kilka lat później zrozumiałam, dlaczego tak bardzo się pieklił podczas spotkania z moją matką, a i tak jego argumenty wydały mi się całkowicie nieistotne i jak najbardziej błahe.
Edward Michał Zaniewicz był zawiedziony wyborem partnerki życiowej, jakiego to dokonał mój stryj Henryk. Zdaniem dziadka jego najstarszy syn popełnił mezalians, żeniąc się po kryjomu ze zwykłą księgową. Wdrożył więc procedurę, którą uznał za najbardziej odpowiednie narzędzie wychowawcze – wezwał adwokata i wydziedziczył syna.
Mój ojciec podobno dopuścił się rzeczy niewybaczalnej, jaką miało być rzucenie wybranego przez dziadka kierunku studiów i rozpoczęcie drugiego – całkowicie sprzecznego z wizją przyszłości, jaką dla swojego dziecka zaplanowała głowa rodu Zaniewiczów. Zamianę finansów i bankowości na architekturę pewnie by dziadek kiedyś przebolał, gdyby nie kolejna nieodpowiednia potencjalna synowa, która pojawiła się na horyzoncie. Moja matka została oficjalnie przedstawiona i chyba się początkowo spodobała, ale gdy tylko wyszło na jaw, że wynajmuje mieszkanie w praskiej kamienicy, studiuje polonistykę i jej ambicją jest stworzenie autorskiego programu nauczania dla klasy piątej i szóstej szkoły podstawowej, dziadek pozostawił mojemu ojcu wybór – albo przestanie spotykać się z „ewidentnie nieodpowiednią dziewczyną”, albo musi sobie poszukać nowego mieszkania. Dla mojego ojca wybór był oczywisty.
Moje ciotki wyrwały się spod skrzydeł rodziny w momencie wyjazdu na studia na zagraniczne uczelnie. Gdy zaczął się z nimi rwać kontakt, dziadek przestał płacić czesne, a potem zażądał powrotu do domu. Otrzymał jednoznaczną odpowiedź odmowną od wszystkich swoich córek.
Wiele rzeczy zapamiętuje się, siedząc na korytarzu i tylko się przysłuchując. Szczególnie te frazy, których się nie rozumie – na przykład „czysta krew”. Podobno ani ja, ani żadne z pozostałej siedemnastki wnucząt jej nie miało. Czymkolwiek była, dziadek uznawał ją za niezwykle istotną, co moją matkę doprowadzało do furii. Tego dnia poznałam sformułowania takie jak „paranoidalny, pomylony despota” czy też „kompletne beztalencie z przerostem ambicji”.
– Chciał ją pan zobaczyć – powiedziała moja matka, otwierając drzwi. – Oto ona. – Wskazała na mnie. Poruszyłam się niespokojnie na wyściełanym jakimś drogim materiałem krześle. – Proszę. Jest tutaj. Nie wiem, o jaki talent panu chodzi i o czym donieśli panu pańscy liczni szpiedzy, ale to jedna z moich trzech córek. Ta, o której pan mówił, nawet nie wymawiając jej imienia. Teraz nie chce pan na nią spojrzeć. Czego pan się boi? Gosia nie gryzie i jest dobrze wychowanym dzieckiem.
Nie wiem skąd, ale ojciec dowiedział się o naszej wizycie u dziadka i w domu wybuchła wtedy pierwsza i jedyna awantura, jaką sobie przypominam.
Podobno dziadek był „bogaty jak Krezus” – tak twierdziły moje kuzynki, gdy przyjeżdżały z wizytą. Podobno miał kilka willi w całym kraju, potrafił pomnażać swój majątek nawet w czasach kryzysu, zbierał znaczki, drogie kamienie i wypchane zwierzęta. Podobno modelki lgnęły do niego stadami, utrzymywał harem pięknych niewolnic i posiadał nieziemskie moce. Podobno był diabłem wcielonym, który nienawidzi kotów.
Teraz okazywało się, że niespodziewanie mam szansę na zweryfikowanie wszystkich tych informacji.
Leżałam na plecach na idealnie przystrzyżonym trawniku pod rozłożystym dębem i patrzyłam na prześwitujące między gałęziami promienie słońca. Zsunęłam ze stóp niewygodne buty na zbyt wysokim obcasie i niedbale rzuciłam je jak najdalej od siebie. Wylądowały na perfekcyjnie uformowanym klombie. Rozpięłam guziki żakietu i udawałam, że się opalam i nie zauważam pani Krysi stojącej na ścieżce razem z panem Albertem. Oboje przyglądali mi się podejrzliwie.
Całkiem niespodziewanie zostałam „panienką”, a konkretniej mówiąc – „panienką Małgorzatą”. Jako pierwszy zaczął mnie tak tytułować adwokat o nieprzyzwoicie wczesnej porze. Na odczytaniu testamentu musiała być obecna cała rodzina, więc prawie trzydzieści osób, które na tę okoliczność przyjechały nie tylko z różnych stron kraju, ale również świata, ulokowano w sali konferencyjnej. I tak dla wszystkich nie starczyło krzeseł. Ja usadowiłam się na parapecie i pozwalałam moim stopom trochę odetchnąć. Adwokat był młody i wyglądał wyjątkowo niepoważnie – zupełnie jakby nałogowego imprezowicza ubrano w drogi garnitur i pozwolono mu udawać poważnego przedstawiciela palestry.
Wbrew słowom mojego ojca – twierdzącego, że zostaliśmy zaproszeni tylko po to, by dziadek nawet po śmierci mógł nam okazywać swoją pseudowyższość – każdemu coś zostało dane. Mała poprawka – każdemu poza wydziedziczonymi "wyrodnymi dziećmi". Już początkowe odczytywanie litanii pozostawionych przez dziadka dóbr doczesnych znudziło mnie do tego stopnia, że oparta o przyjemnie chłodną szybę przymknęłam powieki. Zdrzemnęłam się. Ostatnie, co pamiętam, to monotonnie odczytywane przez adwokata firmy, których głowa rodu Zaniewiczów była akcjonariuszem.
Szczerze mówiąc nie miałam ochoty przyjeżdżać do Poznania i wysłuchiwać ostatniej woli całkowicie obcego mi człowieka. Niestety jestem grzecznym dzieckiem – no może nie tak do końca, ale przynajmniej się staram... czasami. Tym razem dałam się namówić mamie. Przerwałam beztroskie wakacje w gronie przyjaciół i wsiadłam najpierw w autobus, a potem pociąg i po trzynastu godzinach jazdy udało mi się z Ustrzyk Dolnych dotrzeć do Warszawy. Rodzinka czekała już na mnie na peronie. Po kolejnych trzech godzinach byłam w nieszczęsnym centrum Wielkopolski. Pamiętam jedynie, że wysiadłam z tego piekielnego pociągu, a biały wyświetlacz na peronie wskazywał 9.38. Jazdę taksówką do biura adwokackiego przespałam przytulona do szyby.
Byłam okropnie zmęczona, miałam na nogach niewygodne, strasznie eleganckie buty i – zgodnie z sugestią mamy – czarny garnitur w środku upalnego lata. Czułam, że z minuty na minutę przegrzewam się.
Przynajmniej w biurze adwokackim było chłodno – niemal w każdym pomieszczeniu, przez które przechodziłam, przyjemnie szumiała klimatyzacja.
Zdrzemnęłam się i dopiero łokieć ciotki Łucji wbijający mi się boleśnie w żebra wyrwał mnie z błogiego stanu nieświadomości.
– Cco? – wymamrotałam niewyraźnie z powiekami w dalszym ciągu sklejonymi snem.
– Wyczytał cię, śpiąca królewno – szepnęła ciotka, a jej głos wydał mi się w tej chwili podobny do poetyckiego zgrzytu żelaza po szkle.
– Obecna! – zakomunikowałam, stając na baczność i zwracając na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych, a szczególnie młodego prawnika... W tym momencie wydał mi się nawet przystojny, co ewidentnie świadczyło o skrajnym niewyspaniu, które mi sie udzielało…
– To miło. – Młodzian uśmiechnął się promiennie, powodując szybsze bicie mojego odłączonego od mózgu serca. – Panienko Małgorzato, pan Zaniewicz postanowił przekazać… hm… panience prawa własności do willi w Warszawie...
Dalej już nie słuchałam. Nie wiem, jak udało mi się przebrnąć przez stosy papierów, które w pewnej chwili pojawiły się przede mną. Nie pamiętam powrotu do Warszawy. Ocknęłam się dopiero na Centralnym poszturchiwana przez ojca.
– Przeprowadzisz się?
– Gdzie? – spytałam nieco nieprzytomnie. Bolała mnie każda część ciała i miałam już serdecznie dość pociągów.
– Tam. – Wskazał kopertę, do której przytulałam się podczas snu, przez co wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy – czyli całkiem podobnie do mnie.
– Czemu nie. – Ziewnęłam przeciągle, zasłaniając usta dłonią.
– Dzisiaj? – kontynuował mój rodzic, w dalszym ciągu mnie szturchając, bym przypadkiem nie usnęła.
– Może być i dzisiaj – odpowiedziałam między jednym a drugim ziewnięciem. Przyznaję – nie byłam w tym momencie poczytalna.
– Nareszcie!
– Anka, zachowuj się.
– Będę mieć cały pokój dla siebie! YES!
Rodzinka zgromadzona w przedziale żywo dyskutowała o mojej "pochopnej" i "świetnej" decyzji. Rozstaliśmy się na Dworcu Wschodnim – zapowiedzieli, że jutro przyjadą mnie odwiedzić, a Kaśka obiecała przywieźć trochę moich rzeczy. Nawet nie miałam siły zastanawiać się, dlaczego żadne z moich rodziców nie sprzeciwiło się mojej spontanicznej decyzji. Pozwoliłam pomóc sobie z oporną walizką, wsiadłam do autobusu linii 123, pomachałam mojej rodzinie i pojechałam na spotkanie nieznanego. Udało mi się nie przegapić odpowiedniego przystanku i przesiadłam się w 137. Były popołudniowe godziny szczytu, ale jakoś udało mi się wcisnąć do środka zarówno swoją osobę, jak i moją monstrualnych rozmiarów walizkę. Wysiadłam na przystanku Strażacka i jeszcze raz zerknęłam na adres widniejący na dokumencie. Przeszłam przez przejazd kolejowy, którego szlabany opadły, gdy byłam idealnie w połowie drogi. Przyspieszyłam, zeszłam z torowiska, przecisnęłam się miedzy drewnianymi biało-czerwonymi ramionami i całkowicie niezgodnie z przepisami przeszłam przez najbliższe i jedyne w okolicy skrzyżowanie na skos. Pokazałam język kierowcy, który ośmielił się na mnie zatrąbić.
Willa nie była widoczna od strony żadnej z ulic, do których przylegało ogrodzenie. Posesja wydawała się być wypełniona po brzegi zielenią. Szłam więc po nierównym chodniku, ciągnąc moją coraz bardziej opierającą sie walizkę, i podziwiałam zieleń wylewającą się z zza misternie kutych przęseł.
Brama była onieśmielająca – wielka, jakby miała prowadzić do pałacu. Zanim zaczęła się otwierać, minęło kilka minut. Potem szłam wysypanym żwirem podjazdem, ciągnąc moją upartą walizkę, która usiłowała złośliwie ugrzęznąć na dobre. Nie wiem, jak długo to trwało, ale w pewnym momencie wyszłam z gąszczu zieleni i zobaczyłam ganek i mój spadek w całej okazałości... I dwie osoby stojące przy drzwiach wejściowych – z czego jedna niemal natychmiast znalazła się przy mnie.
– Myśleliśmy, że panienka przyjedzie taksówką. – Mężczyzna wydawał się przejęty. Momentalnie odebrał mi bagaż.
Okazali się wyjątkowo mili, ale to może pierwsze wrażenie. Wiem jedno – pani Krysia jest czarodziejką. Po jej kawie w końcu rozjaśniło mi się w głowie. Nawet udało mi się sklecić kilka zdań i przeczytać dokument, który tak czule przytulałam w pociągu.
Zostałam właścicielką willi. Zabytku z połowy XIX wieku. Dziadek ustanowił też fundusz powierniczy, z którego przez chyba dwieście lat można wypłacać gosposi, lokajowi i ogrodnikowi pensje, a raz do roku robić generalny remont. Tak. Dziadek zdecydowanie był bogaty jak Krezus. Przeciągnęłam się na trawie. Nie chciało mi się wstawać.
Skończyłam czwarty rok studiów, udało mi się dostać stypendium naukowe na przyszły semestr, miałam pracę, do której powinnam wrócić za niecały tydzień i odziedziczyłam willę. Nie mieściło się to w mojej rudej głowie.

***

Na początku, jak wiadomo, wszystko jest niesamowicie ekscytujące.
Dom był ogromny. W ciągu dwóch tygodni nie udało mi się odkryć wszystkich schowków, które chyba mnożyły się w trakcie zwiedzania budynku. Na parterze był salon, kuchnia, biblioteka i wytworny, umeblowany antykami pokój o nieznanym mi przeznaczeniu. Na piętrze miałam sypialnię i gabinet oraz trzy gigantyczne pokoje gościnne. Oraz oczywiście łazienkę w rozmiarze XXL. W korytarzach i wnękach kryły się dziesiątki skrytek o wielkości miedzy szafką na buty a małym pokojem. Tę największą na parterze pani Krysia zaadaptowała jako spiżarnię. Wiele spośród skrytek było nieużywanych i pierwsze otwarcie po być może kilkudziesięciu latach owocowało zazwyczaj obłokiem kurzu, który atakował mnie, gdy tylko uchylałam ruchomy panel albo zamaskowane drzwi. Strychu ani piwnicy jeszcze nie badałam, ale dom nie wydawał mi się przerażający. Przynajmniej do dnia, gdy pan Zenek – ogrodnik – opowiedział mi o poprzednich właścicielach.
Pierwszy z nich posiadał cegielnię – to właśnie on zlecił wybudowanie willi, ale nigdy sam w niej nie mieszkał – wolał kamienicę przy Marszałkowskiej. Potem odziedziczył ją jego syn, który zbankrutował i musiał sprzedać nie tylko cegielnię, ale i swój dom rodzinny. Następny był bankier, który zastał pewnego dnia swoją żonę w łóżku z innym mężczyzną. Romans zakończył się w jednej chwili – zdradzony małżonek odbezpieczył broń i oddał jeden celny strzał, ubijając gacha na miejscu. Potem rozwiódł się z żoną i podobno zwariował, co uchroniło go przed procesem karnym. Żonie spragnionej amorów podczas podziału majątku przypadła w udziale willa. Podobno zrozpaczona po stracie kochanka, a złośliwi mówią, że również obłąkana kobieta powiesiła się na strychu. Potem właściciele zmieniali się jak w kalejdoskopie, ale nigdy na długo nie zagrzewali tu miejsca. Przez kilka lat majątkiem zarządzał również Skarb Państwa – ale pomysł z ulokowaniem w budynku przedszkola nie był najrozsądniejszy. Kilka lat później do sprawy wmieszał się konserwator zabytków, który postanowił znaleźć nowego właściciela dla feralnej nieruchomości, by obciążyć go kosztami remontu mocno zniszczonego już budynku. Dziadek kupił willę za grosze, w krótkim czasie podnosząc jej wartość trzydziestokrotnie.
Aż dziw, że po takich opowieściach w ogóle mogłam spać w tym domu. Wstawałam rano dziwnie zmęczona, jakbym przebiegła w nocy kilkanaście kilometrów i ćwiczyła zawzięcie na siłowni. Całymi dniami ziewałam i ucinałam sobie drzemki na trawie ku niezadowoleniu pana Zenka. Przyjmowałam jakiś dziwnych gości – podobno przyjaciół dziadka – i udawałam, że wszystko jest w porządku. W dalszym ciągu chodziłam do pracy, mimo że fundusz powierniczy gwarantował mi aż nadmiar gotówki. Dwa razy odwiedzili mnie przyjaciele, rodzice zjawiali się prawie codziennie – raz jedno, raz drugie. Pani Krysia robiła cudowne śniadania i boską kawę, a ja czułam, ze zaczynam wariować.
Wydawało mi się, że słyszę głosy. Głosy w pustym pokoju. Nigdy nie miałam nazbyt rozwiniętej wyobraźni, dlatego wydało mi się to dziwne. Mój przypadek powoli zaczynał kwalifikować się na drugą stronę lokalnego brukowca – "Panienka Małgorzata zwariowała". W nocy słyszałam chichoty, kroki i tandetne pobrzękiwanie łańcuchów. Budziłam się raz po raz i zaczynałam zastanawiać, czy nie wrócić do rodziców. Nawiedzony dom zawsze mogłam wynająć jakiemuś nieświadomemu człowiekowi. Albo przerobić go na akademik. Chociaż lepiej nie – te antyki nie pasują do imprez w stylu studenckim. Może lepiej na pensjonat?
Trzy tygodnie po wprowadzeniu się, gdy po raz kolejny obudziły mnie kroki, nie zdzierżyłam. Wstałam, wzięłam z komody opasły tom "Rachunkowości Finansowej" w twardej okładce i zeszłam na parter, zapalając po drodze wszystkie światła, jakie udało mi się znaleźć. Tupanie i pobrzękiwanie dochodziło z piwnicy. Otworzyłam drzwi, wymacałam przełącznik i zeszłam po schodach. Kotłownia była po prawo, ale to nie stamtąd dochodził uporczywie powtarzający się dźwięk. Wydawało mi się, że idę strasznie długo miedzy regałami wypełnionymi przetworami z ostatniego półwiecza. Kroki były wyraźnie słyszalne za metalowymi drzwiami, które niespodziewanie pojawiły sie przede mną. Otworzyłam je, obracając klucz w zamku i szarpiąc za klamkę. Wewnątrz było ciemno i dziwnie chłodno. Żadne odgłosy nie mąciły idealnej ciszy. Zapaliłam światło – energooszczędna żarówka zamrugała pod sufitem i pomieszczenie zalało białe światło. Wewnątrz na katafalku stała trumna. Wściekła i całkowicie niezdziwiona, że posiadam coś takiego w domu, podeszłam do niej i zapukałam w wieko. Po chwili otworzyło się i osobnik, który w niej spał, usiadł, przeciągając się i trąc zaspane oczęta.
– Dziki lokator! – stwierdziłam z nieskrywaną satysfakcją. Cała sytuacja wydawała mi się teraz jasna. – Chcesz mnie wypłoszyć!
Pomijając wszytko inne, osobnik siedzący w trumnie w piżamce w Gumisie był niesamowicie atrakcyjny – długie, czarne włosy, blada cera, piękne, błękitne oczy... Zaczynałam się zastanawiać, czy to nie przypadkiem sen.
Chichot zabrzmiał tuż obok mnie. Obróciłam się i mój wzrok napotkał zjawę swobodnie unoszącą się w powietrzu. Była półprzezroczysta i bynajmniej nie biała, jak zwykli przedstawiać ją artyści – był to ten trudny do zdefiniowania kolor gdzieś pomiędzy błękitem a zielenią.
– Nie śmiej się ze mnie. – Osobnik w trumnie się nachmurzył.
– Dziki lokator – chichotała rozbawiona zjawa.
– Jestem wampirem!
– Jedno nie przeczy drugiemu... I myślisz, że ona w to uwierzy...
– Masz jakieś wątpliwości? – Zaprezentował zdecydowanie dłuższe niż u przeciętnego człowieka kły. Takie zazwyczaj mają krwiopijcy z horrorów.
– Ja nie, ale ona chyba tak.
Zjawa chichotała w najlepsze.
– Porozmawiamy rano –zakomunikowałam, mocniej zaciskając palce na "Rachunkowości...". – I zachowujcie się ciszej, bo nie mogę spać po nocach!
Cisnęłam podręcznikiem w przystojniaka w piżamie, który chciał coś powiedzieć, ale uchylił się. Książka trafiła w wieko trumny, które wytrącone z równowagi zatrzasnęło się, więżąc osobnika podającego się za wampira.
Zgasiłam wszystkie światła i wróciłam do swojego pokoju. Od zielono niebieskiej zjawy nie udało mi się uwolnić tak łatwo - mówiąc szczerze w ogóle nie udało mi się tego zrobić.

***

Podobno jestem zdrowa. Tak twierdzą zgodnie neurolog i psychiatra. Gdybym miała oceniać, to oni obaj kwalifikują się do domu wariatów. W "przeklętej willi" – jak nazywają ją dziennikarze – mieszkam już drugi rok. Mam w piwnicy wampirzego lokatora, który urządza imprezy w stylu lat dwudziestych przynajmniej raz w miesiącu – ale nie bez pozwolenia z mojej strony. Krwiopijca nazywa się Amazjusz Bonawentura Wysocki i robi świetne naleśniki. Może śmiało konkurować w tej dziedzinie z panią Krysią. Zjawa to Ewa. Nie jest bynajmniej tą nieszczęsną żoną, ale o sobie nie chce za wiele mówić. Wiem jedynie, że się utopiła.
Widzę duchy. Towarzyszą one wielu ludziom w tym mieście i nie sposób przejść dwustu metrów, by nie spotkać jakiegoś ciekawego osobnika. I wcale nie potrzebuję czekać do północy, by jakiegoś dostrzec.
Wiele cierpliwości wymaga ode mnie zabieranie ze sobą mojej osobistej zjawy – Ewa zawsze fruwa mi gdzieś nad głową, usiłuje rozśmieszać w najmniej odpowiednim momencie, stroi głupie miny i pobrzękuje łańcuchami akurat, gdy rozmawiam z szefem o podwyżce. Albo wdaje się w bójkę z innym duchem. Jest postrzelona.
Ja natomiast jestem nie tyle nawiedzana, co nawiedzona... tak jak mój dom.
Niedawno dostałam paczkę – przyszła w wielkim pudle wypełnionym folią bąbelkową i styropianowymi kulkami. Zawierała bardzo ładną urnę. Urnę dziadka. Żadne z jego dzieci nie wiedziało, gdzie kazał się pochować i właściwie gdzie umarł. Na paczce znalazłam kopię listu przewozowego wypełnianego w Singapurze.
Zdając sobie sprawę, że ewidentnie łamię prawo, postawiłam urnę na gzymsie kominka w salonie. Pani Krysia była mocno przestraszona, pan Albert zniesmaczony, a Ewa i wampir zgodnie uznali, że ładnie się komponuje z wnętrzem. Trudno. Jeden duch w domu więcej czy mniej – co za różnica? Przecież po tym mieście krążą całe tabuny nieumarłych.

koniec.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mierzeja dnia Pon 22:28, 03 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Andromeda Mirtle




Dołączył: 27 Gru 2006
Posty: 616
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z Rembertowa

PostWysłany: Pon 22:21, 03 Sie 2009    Temat postu:

Ha! A tym razem zrobiłaś literówkę w tytule!
Poza tym mogłabyś dać jakiś enter przed słowem "koniec", bo wygląda jak część tekstu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Ferajny Strona Główna -> Inne Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin